piątek, 24 czerwca 2016

kontuzja



Niesforny "maluszek", nudzi się na linie w trakcie rehabilitacji i wyraźnie to pokazuje
 No i się zaczęło :( Małolata nabawiła się w marcu pierwszej poważnej kontuzji. :(  Tylna noga prawa między prętami w kracie między pomieszczeniami na biegalni jej utkwiła. Niezbyt dobrze to wyglądało i dużo pracy, czasu i pieniędzy potrzeba było zanim mogłyśmy z ulgą odetchnąć.
Po pierwsze, trzeba było przestawić awaryjnie Sołkę do boksu, co było dla niej zupełną nowością, bo do tej pory z koleżankami ze stada cały czas albo na padoku, albo na "biegalni" stała. I pomimo obolałej nogi i tak pokazywała sąsiadom z boksów, że trochę sił w zadzie jeszcze ma ;) Kolejną rzeczą która jej się nie spodobała, to przymusowa zmiana diety... po zmniejszeniu porcji owsa, trochę się konisia uspokoiła, ale i tak wyprowadzanie jej z boksu na spacer nie było zbyt przyjemne... niecierpliwe to konisko strasznie, do tego silne i kapryśne, przestraszone przy tym i trochę zdezorientowane przez tą nową sytuację ;) Próba przestawienia jej na samą sieczkę niestety się nie udała...do tej pory jadła tylko owies i na wszystkie nowe smaki kręci nosem jak małe dziecko.
Pierwsze spotkanie z weterynarzem nie wyglądało nawet tak tragicznie... o dziwo dała sobie zrobić zastrzyk ;) Przy kolejnej wizycie lekarza już nie było tak łatwo. Pierwsze założenie opatrunku na tylną nogę wymagało niestety dudki :(  Nic do tej pory na nogach nie miała zawijanego i dość stanowczo pokazywała, że nie podoba się jej to nic a nic.
Kilka dni po przestawieniu jej do boksu i odstawieniu owsa kolejny kłopot! Chciałam dobrze... wyszło jak zwykle! ;) Żeby maluchowi prezent zrobić, sporą garść owsa wrzuciłam jej do żłobu i biedaczysko ze szczęścia zadławiło się i to dość poważnie. Piana i ślina poszła nosem, prycha, kicha i łzy się leją. Szczęście w nieszczęściu weterynarz był na miejscu. Widok zadławionego konia jest bardzo nieprzyjemny. Dostała środek rozkurczowy, masowałam jej szyję i czekałam z przerażeniem czy przejdzie, czy trzeba będzie wzywać znowu weta i płukać wodą. Wizje miałam nieciekawe...ale po godzinie poprawiło się... minę miała ciągle nieciekawą, ale przestała się ślinić i zaczęła skubać powoli siano... ufff...
Żeby zrekompensować jej te wszystkie niedogodności starałam się z nią codziennie  ponad 2 godziny na łące, na trawie siedzieć i spacerować na linie (czego wymagała też rehabilitacja). Już po miesiącu zaczęła wyglądać jak "pączuś", ale co tam, będzie z czego potem mięśnie robić ;)
Zdjęcia rentgenowskie na szczęście nie wykazały większych uszkodzeń poza paskudnymi ranami praktycznie do kości. Pomimo codziennego czyszczenia boksu, odkażania, smarowania, zawijania i tak nie udało nam się uniknąć zakażenia i trzeba było podawać domięśniowo penicylinę - kolejne wyzwanie, bo to bolesne zastrzyki. Koło trzech tygodni kulała, na chwilę przeszło, ale ponieważ gagatek z niej niesforny kulawizna wracała jeszcze 2 razy... już mi momentami ręce opadały... i odpadały, bo panna robiąc fochy i stając dęba trochę nadwyrężyła też i moje stawy... i moją cierpliwość... ale mamy czerwiec i wygląda na to, że najgorsze już za nami :D Zostały jeszcze spore blizny po ranach i po owijkach, które leczyły opuchliznę...ale w zasadzie noga nie boli i możemy wracać do pracy! Chociaż w naszym przypadku to  raczej zaczynać pracę;)
Następny post o tym jak wyglądała nasza przeprowadzka do nowej stajni! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz