środa, 26 października 2016

SO EXCITING POZNAJE NOWĄ STAJNIĘ



 
Z bukmanki co prawda wyszła  jeszcze lekko oszołomiona lekami, ale bardzo szybko zaczęło odzyskiwać świadomość i szeroko otwierać oczy nie poznając niczego dookoła. Pomyślałam, ze skoro już się nie chwieje na nogach i widać, że mocno się zastanawia co się z nią właśnie stało, postanowiłam naświetlić jej nieco sytuację oprowadzając ją po okolicy i pokazując duże trawiaste padoki, co by jej nastrój trochę poprawić. Ponieważ na widok przyjemnych zielonych łąk, zapomniała o tym, że znalazła się w obcym miejscu, pierwszy raz w życiu poza stajnią, w której się urodziła i bez swoich koleżanek ze stada, zdecydowałam się puścić ją na padok jeszcze tego samego dnia. Była zachwycona. Ciągle jeszcze trochę rozkojarzona obwąchiwała wszystkie kąty, wszystkie drzewka i kamienie, w końcu zaczęła podgryzać trawę. Tego do tej pory nie miała... nie w takiej ilości i chyba taka zmiana jej się spodobała.
 
Kilka kolejnych dni poświęciłam jedynie na spacery po terenie stajni. Przeprowadzka przytrafiła nam się w mało odpowiednim czasie, bo tuż przed moim wyjazdem na wakacje, także na razie najważniejsze było, żeby poznała tu każdy kąt, dawała sobie spokojnie zakładać kantar i dała się grzecznie prowadzić na uwięzie, tak coby żaden ze stajennych życia, albo chociażby ręki przypadkiem nie stracił podczas mojej nieobecności. Dzisiaj jak to opisuję, to wierzyć się nie chce, że pięć miesięcy temu najważniejszym problemem do opanowania było prowadzenie na uwiązie... dzisiaj to już zupełnie inna panna... to już dojrzała duża dziewczyna! Pieszczoch, który sam schyla głowę do założenia kantara i jak aniołek (no może delikatnie przesadziłam... ale prawie jak aniołek ;) chodzi na uwiązie bez szarpania i ciągnięcia.  
Wtedy ciągle jeszcze noga była zawijana, po marcowej kontuzji, a drugiego dnia w stajni, na padoku obtarła sobie kolejną nogę, także do zawijania były już dwie. ... potem się jeszcze lekko podbiła... potem jeszcze raz penicylina przez 5 dni, potem jeszcze.... a szkoda gadać. Na szczęście po moim powrocie wszystko zaczęło wracać do normy i w zasadzie przez miesiąc tylko spacery, spacery, spacery i nauka zachowania przy wyprowadzaniu i przy pielęgnacji. Łatwo nie było. Z myjką i wężem długo walczyła, woda do picia z węża-owszem to rozumiała, ale po jakiego diabła leję jej tą wodą po nogach, tego już nie wiedziała i nie chciała wiedzieć.  Jak przestała się tej wody bać, to stanie w miejscu ją za bardzo nudziło, co bardzo utrudniało umycie nóg. Ale cierpliwość opłaciła. Nic nie robiłyśmy na siłę... za każdym podejściem o jeden krok dalej, o jeden ruch więcej, o jedną nogę umytą wyżej ;)  i dzisiaj pół roku później już powoli zapominam, że jeszcze niedawno miałyśmy takie problemy. 
Na tym etapie jeszcze nie poznawałyśmy nowych końskich przyjaciół.. jedynie z daleka... bez podchodzenia. Na razie miałam powyżej uszu kolejnych kontuzji i ran. Na tym etapie czekamy, aż koń przejdzie zapachem nowej stajni i poczuje się tu pewniej. Po kilku dniach zaczęliśmy ją puszczać na padoku obok kobyłki, z którą docelowo miała wychodzić. Ale na razie na osobnym padoku, bo moja mała okazało się, że ma bardzo waleczne serce i bez walki swojej trawy oddać nie chciała. Chociaż tak naprawdę w ogóle mnie to nie zdziwiło, przecież nie od dzisiaj ją znam i wiem, że ciapą i ślamazara, to ona raczej nie będzie. Niestety, a może i stety (pewnie to zależeć będzie od sytuacji) uważa, ze jak najwyższa pozycja jej się w stadzie należy... a jak ktoś inaczej uważa, to niech spróbuje jej to wytłumaczyć... hehe niech spróbuje... bo jak widać na zdjęciu niżej,  źrebięciem to ona już nie jest! I o tym wie! ;) Następnym razem opowiem jak mimo wszystko udało przyłączyć się Sołkę do stada, jak poznała dużo końskich przyjaciół.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz